Są takie książki, które robią wrażenie za każdym razem. Są takie książki, które możesz czytać kilka razy i za każdym razem odkryjesz w nich coś nowego. Są takie książki, które bez problemu mogą przetrwać próbę czasu i nawet gdy wrócisz do nich po latach, nadal będą genialne.
I do takich właśnie książek należy "Nacja".
Sir Terry Prachett dał się poznać głównie dzięki swojej serii o Świecie Dysku. Seria jest na tyle długa, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie, jednak - co dla mnie jest plusem - każdy tom można czytać w oderwaniu od reszty, jako samodzielną powieść. Ja nie czytałam wszystkich części, jednak ogólnie - Świat Dysku mnie nie porwał. Owszem, są perełki (chociażby "Potworny regiment"), ale większość nie zrobiła na mnie wrażenia.
Zupełnie inaczej jest z "Nacją". Ta powieść została wydana w 2009 i wtedy zachęciły mnie do niej dwie rzeczy - nie jest to kolejna część Świata Dysku i druga: mówiono wtedy, że ta książka jest poważniejsza. Lubię poważne, a nawet mroczne opowieści, więc stwierdziłam, że spróbuję. I nie zawiodłam się wtedy, w 2009 roku. Nie zawiodłam się teraz, w grudniu w roku 2018, kiedy ponownie wróciłam do tej książki.
Mau, chłopiec pochodzący z wyspy Nacja, jest bliski zakończenia rytuału inicjacji. Spędził miesiąc na Wyspie Chłopców, gdzie miał tylko przetrwać i zbudować sobie łódź. Jeśli powróci w wyznaczonym czasie na Nacje, będzie wydana uczta na jego cześć, a Mau przestanie być chłopcem - od tej pory będzie mężczyzną. Niestety, gdy ten jest w trakcie drogi do domu, przychodzi Wielka Fala i chłopiec musi walczyć o życie. A kiedy wraca na Nacje, okazuje się, że nikt nie przeżył...
Daphne (tak naprawdę ma na imię Ermintruda, ale ona sama uważa, że to imię jest okropne) także ucierpiała z powodu fali. Statek którym płynęła, rozbił się na nieznanej jej wyspie, a dziewczyna od tej pory musi radzić sobie sama. Jest to trudne, bo jak przystało na bogatą panienkę z dobrego domu, nie potrafi ona nic przydatnego. Ona i Mau spotykają się i choc oboje pochodzą z innych światów, razem zaczynają odbudowywać Nacje.
Motyw zderzenia dwóch różnych światów jest widoczny przez całą powieść i autor przedstawił to bezbłędnie. Różnice kulturowe są tutaj widoczne gołym okiem. Z początku jest także ogromna bariera językowa, jednak oboje próbują sobie z tym radzić. Autor świetnie to przedstawił, zarówno to, jak i różnice w sposobie jaki oboje postrzegają świat. Z czasem jednak Daphne szybko staje się bardzo ważną osobą na wyspie. I chociaż jest spodniowcem (czyli człowiekiem z odległych krain, który nosi spodnie), między nią, a Mau wytwarza się szczególna więź. Z początku nikła i słaba, jednak z czasem coraz mocniejsza. To właśnie ta dwójka z czasem staje się fundamentem nowej Nacji.
Widzimy też jak wyspa odradza się z popiołów. Na początku, zaraz po katastrofie, jest tylko Mau i Daphne. Wkrótce jednak przypływają inni ludzie, mieszkańcy sąsiednich wysepek, którzy wierzą, że Nacja z pewnością oparła się fali. Kiedy widzą, że tak nie jest, z początku są zdruzgotani. Jednak potem, pod wodzą Mau, tworzą nową, silniejszą społeczność. Obserwujemy jak stopniowo, ze zgrai przerażonych rozbitków, stają się silnym ludem. Naprawdę bardzo mi się podobał ten motyw.
Postacie są wyjątkowo dobrze napisane i szybko wzbudzają sympatię. Mamy Mau, który po katastrofie musi szybko się pozbierać i który chcąc nie chcąc, zostaje nowym wodzem wyspy. Choć oficjalnie, nie zakończył inicjacji i nie jest mężczyzną, wykazuje się odwagą i poświęceniem, godnym prawdziwego wodza.
Jest Daphne, która na wyspie odkrywa siebie na nowo. Jednak pewne nawyki typowe dla panienki z dobrego domu pozostają. Choć dziewczyna bardzo różni się od pozostałych mieszkańców wyspy, szybko staje się jedną z nich. I podobno warzy najlepsze piwo.
Książka nie jest tak humorystyczna jak inne utwory Prachetta, jednak nie mogę powiedzieć, że tego humoru nie ma. Jest, ale nie w takim stężeniu, jak to bywało w Świecie Dysku, co dla mnie osobiście jest plusem. Jednak padają tu pewne ważne pytania. Dlaczego bogowie pozwalają na takie coś? Dlaczego nie ostrzegli? Czy naprawdę tak chcieli? Czy oni istnieją? Pada tu wiele tego typu pytań, przez co książka zmusza do refleksji. W dodatku zakończenie jest wzruszające. Naprawdę, pod koniec książki uroniłam łzę.
Powieść jest napisana prostym, przystępnym językiem, momentami jest trochę baśniowa. Ja z łatwością zanurzyłam się w opisanym świecie i wsiąknęłam w wydarzenia. A fakt, że ta książka zmusza do myślenia, jest dla mnie ogromnym plusem.
Jeśli miałabym wymienić wady, to z pewnością jest to znikoma ilość typowo prachettowskiego humoru. Osobom, które są do niego przyzwyczajone, może to przeszkadzać. Akcja powieści rozwija się powoli, co także dla niektórych może być wadą: dla mnie nie była. Jedyna rzecz, która zgrzytnęła mi nieco poważniej to fakt, że Daphne, panienka z dobrego domu, która nie potrafi nic, co byłoby w życiu przydatne, już w pierwszych dniach na wyspie, samodzielnie odbiera poród. Khem... jestem nieco starsza od głównych bohaterów, dziecko też urodziłam, jednak wydaje mi się, że gdybym to ja miała odebrać komuś poród, to mogłabym nie dać rady. Brrr, nie wyobrażam sobie, żebym musiała zaglądać TAM, w trakcie trwania akcji. A tutaj mamy nastolatkę, która poradziła sobie, niczym doświadczona położna. Na szczęście ten zgrzyt nie rzutował na dalszą lekturę, a ja zrzuciłam go na karb baśniowości. Bo w baśniach wszystko jest możliwe.
Mimo wszystko polecam książkę każdemu, kto lubi ciekawe opowieści, zmuszające do refleksji i myślenia. Polecam też fanom Świata Dysku, żeby zobaczyli Prachetta w nieco poważniejszym wydaniu. I wszystkim innym, lubiącym jak historia wywołuje emocje, wciąga i nie puszcza aż do końca.
I do takich właśnie książek należy "Nacja".
Sir Terry Prachett dał się poznać głównie dzięki swojej serii o Świecie Dysku. Seria jest na tyle długa, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie, jednak - co dla mnie jest plusem - każdy tom można czytać w oderwaniu od reszty, jako samodzielną powieść. Ja nie czytałam wszystkich części, jednak ogólnie - Świat Dysku mnie nie porwał. Owszem, są perełki (chociażby "Potworny regiment"), ale większość nie zrobiła na mnie wrażenia.
Zupełnie inaczej jest z "Nacją". Ta powieść została wydana w 2009 i wtedy zachęciły mnie do niej dwie rzeczy - nie jest to kolejna część Świata Dysku i druga: mówiono wtedy, że ta książka jest poważniejsza. Lubię poważne, a nawet mroczne opowieści, więc stwierdziłam, że spróbuję. I nie zawiodłam się wtedy, w 2009 roku. Nie zawiodłam się teraz, w grudniu w roku 2018, kiedy ponownie wróciłam do tej książki.
Mau, chłopiec pochodzący z wyspy Nacja, jest bliski zakończenia rytuału inicjacji. Spędził miesiąc na Wyspie Chłopców, gdzie miał tylko przetrwać i zbudować sobie łódź. Jeśli powróci w wyznaczonym czasie na Nacje, będzie wydana uczta na jego cześć, a Mau przestanie być chłopcem - od tej pory będzie mężczyzną. Niestety, gdy ten jest w trakcie drogi do domu, przychodzi Wielka Fala i chłopiec musi walczyć o życie. A kiedy wraca na Nacje, okazuje się, że nikt nie przeżył...
Daphne (tak naprawdę ma na imię Ermintruda, ale ona sama uważa, że to imię jest okropne) także ucierpiała z powodu fali. Statek którym płynęła, rozbił się na nieznanej jej wyspie, a dziewczyna od tej pory musi radzić sobie sama. Jest to trudne, bo jak przystało na bogatą panienkę z dobrego domu, nie potrafi ona nic przydatnego. Ona i Mau spotykają się i choc oboje pochodzą z innych światów, razem zaczynają odbudowywać Nacje.
Motyw zderzenia dwóch różnych światów jest widoczny przez całą powieść i autor przedstawił to bezbłędnie. Różnice kulturowe są tutaj widoczne gołym okiem. Z początku jest także ogromna bariera językowa, jednak oboje próbują sobie z tym radzić. Autor świetnie to przedstawił, zarówno to, jak i różnice w sposobie jaki oboje postrzegają świat. Z czasem jednak Daphne szybko staje się bardzo ważną osobą na wyspie. I chociaż jest spodniowcem (czyli człowiekiem z odległych krain, który nosi spodnie), między nią, a Mau wytwarza się szczególna więź. Z początku nikła i słaba, jednak z czasem coraz mocniejsza. To właśnie ta dwójka z czasem staje się fundamentem nowej Nacji.
Widzimy też jak wyspa odradza się z popiołów. Na początku, zaraz po katastrofie, jest tylko Mau i Daphne. Wkrótce jednak przypływają inni ludzie, mieszkańcy sąsiednich wysepek, którzy wierzą, że Nacja z pewnością oparła się fali. Kiedy widzą, że tak nie jest, z początku są zdruzgotani. Jednak potem, pod wodzą Mau, tworzą nową, silniejszą społeczność. Obserwujemy jak stopniowo, ze zgrai przerażonych rozbitków, stają się silnym ludem. Naprawdę bardzo mi się podobał ten motyw.
Postacie są wyjątkowo dobrze napisane i szybko wzbudzają sympatię. Mamy Mau, który po katastrofie musi szybko się pozbierać i który chcąc nie chcąc, zostaje nowym wodzem wyspy. Choć oficjalnie, nie zakończył inicjacji i nie jest mężczyzną, wykazuje się odwagą i poświęceniem, godnym prawdziwego wodza.
Jest Daphne, która na wyspie odkrywa siebie na nowo. Jednak pewne nawyki typowe dla panienki z dobrego domu pozostają. Choć dziewczyna bardzo różni się od pozostałych mieszkańców wyspy, szybko staje się jedną z nich. I podobno warzy najlepsze piwo.
Książka nie jest tak humorystyczna jak inne utwory Prachetta, jednak nie mogę powiedzieć, że tego humoru nie ma. Jest, ale nie w takim stężeniu, jak to bywało w Świecie Dysku, co dla mnie osobiście jest plusem. Jednak padają tu pewne ważne pytania. Dlaczego bogowie pozwalają na takie coś? Dlaczego nie ostrzegli? Czy naprawdę tak chcieli? Czy oni istnieją? Pada tu wiele tego typu pytań, przez co książka zmusza do refleksji. W dodatku zakończenie jest wzruszające. Naprawdę, pod koniec książki uroniłam łzę.
Powieść jest napisana prostym, przystępnym językiem, momentami jest trochę baśniowa. Ja z łatwością zanurzyłam się w opisanym świecie i wsiąknęłam w wydarzenia. A fakt, że ta książka zmusza do myślenia, jest dla mnie ogromnym plusem.
Jeśli miałabym wymienić wady, to z pewnością jest to znikoma ilość typowo prachettowskiego humoru. Osobom, które są do niego przyzwyczajone, może to przeszkadzać. Akcja powieści rozwija się powoli, co także dla niektórych może być wadą: dla mnie nie była. Jedyna rzecz, która zgrzytnęła mi nieco poważniej to fakt, że Daphne, panienka z dobrego domu, która nie potrafi nic, co byłoby w życiu przydatne, już w pierwszych dniach na wyspie, samodzielnie odbiera poród. Khem... jestem nieco starsza od głównych bohaterów, dziecko też urodziłam, jednak wydaje mi się, że gdybym to ja miała odebrać komuś poród, to mogłabym nie dać rady. Brrr, nie wyobrażam sobie, żebym musiała zaglądać TAM, w trakcie trwania akcji. A tutaj mamy nastolatkę, która poradziła sobie, niczym doświadczona położna. Na szczęście ten zgrzyt nie rzutował na dalszą lekturę, a ja zrzuciłam go na karb baśniowości. Bo w baśniach wszystko jest możliwe.
Mimo wszystko polecam książkę każdemu, kto lubi ciekawe opowieści, zmuszające do refleksji i myślenia. Polecam też fanom Świata Dysku, żeby zobaczyli Prachetta w nieco poważniejszym wydaniu. I wszystkim innym, lubiącym jak historia wywołuje emocje, wciąga i nie puszcza aż do końca.
Nie znam twórczości autora, ale średnio mnie do niej ciągnie. Nie są to moje klimaty czytelnicze, ale książka może się spodobać fanom :-)
OdpowiedzUsuńI pewnie to wstyd, ale ja nie czytałam jeszcze nigdy Pratcheta!
OdpowiedzUsuńZ tym humorem Pratchetta to jest trochę tak, że on niby jest w większym albo mniejszym stopniu, ale nie przeszkadza mu to w mówieniu o rzeczach poważnych i ostatecznych. Do tej pory uważam, że "Pomniejsze bóstwa" powiedziały o religii znacznie więcej niż wiele uczonych traktatów ;) I nie jest też tak, że cały "Świat Dysku" jest prześmiewczy, mam wrażenie, że te późniejsze części są znacznie bardziej gorzkie i poważne (weźmy takiego "Kosiarza" czy wspomniany przez Ciebie "Potworny Regiment"), więc jeśli ktoś te tomy lubi, to "Nacja" powinna mu się spodobać ;)
OdpowiedzUsuńUwielbiam poczucie humoru Pratchetta! I jego opisy, szczególnie kiedy bohater czemuś się dziwi.
OdpowiedzUsuńNie znam twórczości tego pana, ale po przeczytaniu Twojej opinii na temat tej książki, stwierdzam, że jestem sto lat za (cenzura, bo zostanę osądzona o rasizm!). Teraz mam ochotę nadrobić zaległości.
OdpowiedzUsuńSłyszałam, ale nie miałam okazji jeszcze się osobiście zetknąć z tą książką.
OdpowiedzUsuńNie znałam książki wcześniej, ale brzmi dość ciekawie jak dla mnie
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
INSTAGRAM
Zdecydowanie sięgnę po tę pozycję. Lubię takie zderzenia światów, a też przymierzam się do poznania autora. Świetna recenzja.
OdpowiedzUsuńUwielbiam sięgać po jego książki, każda z nich pozostaje we mnie na dłużej, wyśmienicie się przy nich bawię, a jednocześnie skłaniam się do ciekawych przemyśleń. :)
OdpowiedzUsuńTerry Prachett to jeden z tych pisarzy po których sięgnę, gdy wygrzebię się z polskiej prozy kobiecej.
OdpowiedzUsuńCóż, człowiek gwałtownie postawiony w sytuacji bez wyjścia albo sobie poradzi albo nie, ci młodzi poradzili...
OdpowiedzUsuńObiecuję sobie, że wreszcie zabiorę się za książki tego autora, ale coś mi nie wychodzi. Muszę się wreszcie w sobie zebrać :) wredotek.pl
OdpowiedzUsuńOj tak, zamarłam na trochę po przeczytaniu "Nacji". Mocna książka. Fakt, akcja wolno się rozwija, ale to ja zmusza do myślenia jest zniewalające. Dziękuję za przypomnienie tej pozycji!
OdpowiedzUsuńTo w 2009 roku tez powstawały dobre książki, wtedy byłam jeszcze zbyt niedojrzała na tego typu lekturę, teraz jak najbardziej sie poczestuję.
OdpowiedzUsuń