Przejdź do głównej zawartości

Moje 7 lat w Anglii

Wspomniałam na swoim fp, że szukam drugiej pracy na wakacje. Córka jedzie do Polski na całe lato, więc mogę sobie dorobić.
Pracę znalazłam - ot, taki sobie warehouse, gdzie co drugi pracownik to obcokrajowiec. Akurat w tym konkretnym magazynie pracowałam w zeszłym roku i było nawet fajnie, dlatego zdecydowałam, że to tam będę sobie dorabiać.
Tak czy siak - poznałam w pracy pewną dziewczynę. I tak sobie rozmawiamy, aż zapytałam:
- Długo jesteś w Anglii?
- Nie - odpowiedziała szybko. - Ja mam 18 lat. Przyjechałam tu tylko na wakacje. A przyjechałam w piątek. (Dzisiaj mamy wtorek - przypis mój).

Poczułam się staro. Nie dlatego, że ta dziewczyna ma osiemnaście lat i zapewne jest świeżo po maturze, podczas gdy ja maturę mam już dawno za sobą. Poczułam się staro, kiedy uświadomiłam sobie, że w tym miesiącu mija siedem lat od mojego wyjazdu do Anglii. Siedem lat, rozumiecie? Kiedy to minęło?

"Rocznica" przypada na 15 lipca. A ja wciąż pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj.

Pamiętam, jak czekałam na lotnisku, pełna obaw jak to będzie. Nie jechałam w ciemno - na miejscu czekał mój Mąż, wtedy narzeczony. To on namówił mnie do wyjazdu, to on przekonywał, że dobrze będzie. Ja byłam w szoku, bo plan był inny - Mąż po max roku miał wrócić i mieliśmy robić wesele. Nie wiedziałam co o tym myślec. Jechać? Nie jechać?

Zdecydowałam, że pojadę. Miałam wtedy dwadzieścia cztery lata, wciąż mieszkałam z rodzicami i nic do stracenia. Zawsze mogłam wrócić, gdyby coś poszło nie tak. Porzuciłam oszałamiającą karierę kasjerki w sklepie i ruszyłam na podbój UK.

15 lipca 2011 roku pierwszy raz w życiu wsiadłam do samolotu. Pamiętam swój niepokój, kiedy zobaczyłam tę maszynę z bliska i ciekawość. Nie wiedziałam czego się spodziewać na pokładzie. Lot mi się spodobał i siedziałam przyklejona do okna i podziwiałam widoki :) do dziś lubię je podziwiać.

Widoki z samolotu. Niby nuda, ale ja uwielbiam je oglądać.
A potem... zasnęłam. Oj, spać w samolocie też lubię. W ogóle lot działa na mnie jakoś tak usypiająco. Chyba nie nadawałabym się na pilota.

Po przyjeździe, wyjściu z samolotu, pokazaniu dowodu itp.poszłam we wskazane miejsce, gdzie miał czekać Mąż. A jego nie było! Stalam, przyglądałam się ludziom, wsłuchiwałam się w najrozniejsze języki i czekałam. Czekałam długo, na próżno próbując się dodzwonić - telefon wciąż nie złapał zasięgu. Zanim Mąż przyszedł, byłam przerażona i zapłakana (no bo co ja teraz zrobię, sama, w obcym kraju?). Okazało się, że mieli problem z samochodem po drodze...

Dwie Twarze. Najbardziej charakterystyczny punkt w Bedford. To zdjecie zostało zrobione jakieś dwa dni po moim przyjeździe. 

Po wylewnym przywitaniu, uspokojeniu się i doprowadzeniu do porządku, ruszyliśmy do Bedford. Siedziałam w samochodzie i cały czas gapiłam się w okno. Czułam się jakbym przejeżdżała przez jedną wielką wieś. Gdy dojechaliśmy na miejsce i zobaczyłam, gdzie będziemy mieszkać... cóż, w tamtym domu wszystko trzymało się na słowo honoru. Jeden ze współlokatorów miał urodziny i stawiał whisky. Nie było nawet południa, a ja swój pierwszy dzień w Anglii zaczęłam od picia whisky - swoją drogą, wtedy piłam je pierwszy raz w życiu.

Chyba nie muszę pisać co to =)

Wiele osób, kiedy wyjeżdża za granicę, ma już na miejscu załatwioną pracę. Ja tak nie miałam. Mój Mąż był w Anglii już miesiąc, ale od poniedziałku do soboty pracował. Zmiany dwunastogodzinne, w miejscu gdzie pracują sami mężczyźni. On, i pozostali mieli tę pracę załatwioną przez agencje w Polsce. Ja swoją musiałam znaleźć sama. Na szczęście już wtedy znałam angielski i nie bałam się chodzić do agencji. I znalazłam... te nieszczęsne papryczki. Pisałam o nich tutaj. Wytrzymałam dwa tygodnie, a potem poszłam do fabryki bukietów, o której też możecie przeczytać pod linkiem.

Most nad Tamizą. Mogę się pochwalić, że widziałam jak się podnosi. I to z bardzo bliska, bo praktycznie na nim stałam. Niestety, nie mogę znaleźć zdjęcia.

Nie będę opisywać wszystkich swoich perypetii, bo ten post musiałby mieć z tysiąc stron. Przez pierwszy rok, nieraz miałam ochotę jebnąć to wszystko i wracać do Polski. W sumie, na kasie nie było tragicznie... Tutaj zaś, niektóre prace wołają o pomstę do nieba. Są proste, odmóżdżające zadania, polegające na wykonywaniu jednej czynności przez cały dzień, albo roboty tak ciężkie, że po całym dniu nie masz siły ruszyć palcem. Podczas, gdy mój Mąż zmienił pracę na lepszą, ja przechodziłam z firmy do firmy. Praca przez agencje ma to do siebie, że jest tymczasowa. I nieważne, że się starasz, dajesz z siebie wszystko - nie ma roboty, to siedzisz w domu. Oczywiście, probowalam znaleźć coś normalnego, ale w tamtym momencie, moje kwalifikacje nie powalały. W końcu się udało.

Moje ulubione miejsce - Durdle Door.

Kiedy wyjeżdżałam do UK, myślałam, że będzie łatwo. Przecież tam praca i pieniądze leżą na ulicy! Upewniali mnie w tym znajomi, którzy za każdym razem, gdy przyjeżdżali do Polski na urlop, byli odpicowani od stóp do głów. Nie żałowali sobie niczego. Według nich Anglia to kraj mlekiem i miodem płynący, a w każdej pracy od razu zostajesz kierownikiem. Zderzenie z rzeczywistością było bolesne. Przez pierwszy rok w Anglii zaliczyłam większość najbardziej gównianych miejsc pracy w Bedford. Przy czym zastanawiało mnie jedno - jak ludzie mogą w takich miejscach pracować po kilka lat? I to ludzie niegłupi, wykształceni. Dlaczego nie chcieli się rozwijać dalej, żeby polepszyć sobie życie? Dla mnie stanie w miejscu i robienie przez osiem godzin jednej i tej samej rzeczy, to katorga. Odmóżdżasz się całkowicie. Jeśli dodamy do tego ludzi, którzy kopią pod tobą dołki na różne sposoby, wychodzi katastrofa. I bardzo często spotkasz w pracy nadgorliwców. Masz spakować sto przedmiotów na godzinę? A co tam, pakujmy po trzysta! Róbmy milion rzeczy, a kiedy mamy słabszy dzień i pakujemy te wymagane sto rzeczy na godzinę, zdziwmy się, dlaczego menadżer przychodzi i pyta: "a czemu nie pakujesz trzysta"? Tacy nadgorliwcy to powód dla którego w magazynach i fabrykach są strasznie zawyżone normy. Nigdy nie zapomnę tej durnej baby z pracy na paprykach, która w tym błocie, gorącu i smrodzie zbierała codziennie po 20kilo papryk (wymagane było 13) i jeszcze się tym szczyciła.
A najgorsze jest to, że cały czas ludzie nie uczą się na błędach. Cały czas robią to samo - Polacy, Rumuni, Litwini itp. Nie znam żadnego Anglika, który by pracował ponad normę.

Kolejne fajne miejsce - Cromer Pier.

Właśnie. Ludzie. Anglia to istna galeria osobliwości i - niestety - często jest tak, że ludzie tutaj się zmieniają. Moja  (kiedyś) najlepsza przyjaciółka, po przyjeździe do tego kraju, stała się zupełnie inną osobą. Doszło w końcu do tego, że próbowała mnie oszukać na kasę. Obecnie nie mamy ze sobą kontaktu od kilku lat. Obrabianie tyłków za plecami, zazdrość, wbijanie noża w plecy to norma. Często się zdarzało, że komuś pomagaliśmy, a kiedy my potrzebowaliśmy pomocy... nie było nikogo. Przyznam, że nie spotkałam się w Polsce z czymś takim w aż tak wielkim stopniu.
Ponoć inne narodowości trzymają się razem i pomagają sobie (nie wierzę w to. Podłość nie ma narodowości, a w każdej nacji trafiają się skurwysyny). Co do nas... jest takie powiedzenie, że jak ci Polak za granicą nie zaszkodził, to już pomógł. Ale nie martwcie się - są tutaj normalni ludzie, z którymi można normalnie porozmawiać i którzy w razie W, udzielą pomocy. Tylko ciężko na takich trafić.

Jak już pisałam - Anglia to galeria osobliwości :)

Ostatnio rozmawiałam z siostrą na temat życia w Polsce i powiedziałam jej, że ja bym już się do życia tam nie nadawała. W Polsce musiałabym żyć skromniej, a tutaj, cóż... jestem nieco rozrzutna. I nie muszę się zastanawiać, czy przeznaczyć wypłatę na jedzenie, czy rachunki. Starczy i na to i na to. Tutaj poznałam inne kultury i ludzi z różnych stron świata. Mam kilku przyjaciół, którzy są dla mnie jak rodzina. Zwiedziłam kilka pięknych i ciekawych miejsc. Urodziłam tutaj córkę. Podoba mi się tutaj i póki co - nie zamierzam wracać. Wiem, że życie w Anglii ma wiele minusów, mam czasem takie chwile, że tęsknie za ojczyzną, za moim kochanym Gdańskiem, jednak polubiłam tutejsze życie.
A wy? Mieszkacie poza granicami Polski? Jak wam się żyje?



Komentarze

  1. Ja mieszkam w Polsce, ale mam w planach kiedyś wyjechać za granicę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mieszkałam trochę w Grecji - z kolei Anglia to dla mnie najbardziej romantyczny i najulubieńszy kraj na świecie (choć to ocena na wyrost bo nie widziałam wszystkich) i gdybym była młodsza, gdybym była np. krótko po maturze albo studiach, wyjechałabym tam! Nie wahałabym się!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przede wszystkim polska mentalność jest dla mnie ciężko znośna - pod każdym względem, ja do niej po prostu nie pasuję. odpowiada mi na ta wolność na ulicy, którą odczułam w Anglii czy RPA...

      Usuń
  3. Hej, fajny tekst bardzo realistyczny i bez upiększeń. Cenię to że pokusiłas się o opisanie pokrótce tego jak żyłaś oraz jak było ciężko. Mam sporo znajomych i rodziny, którzy wyjechali na Wyspy na stałe lub sezonowo. Często pracują fizycznie, w byle jakich pracach, niektórzy (ale to rzadko) w wyuczonym zawodzie. Mnie najbardziej przeraża to, ze człowiek nie pracuje w tym co chce (o ile ma to okreslone). Jak sama wspomniałaś, przy większych ambicjach to może zdołować.
    Dziękuję za pokazanie ciekawego wycinka twojego życia.
    Zapraszam również do siebie: https://piorkofeniksa.blogspot.com/2018/07/najtrudniejszy-pierwszy-krok-urodzinowe.html

    OdpowiedzUsuń
  4. Podziwiam Cię za odwagę. Same marzymy niekiedy o tym by rzucić wszystko i po prostu wyjechać, szukając szczęścia. Myślę, że warto byłoby przeżyć taką przygodę jak Ty. Bardzo ciekawy artykuł i rozwiał wiele moich wątpliwości. Pisz dalej! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Jaka historia! Najbardziej przeraził mnie moment, kiedy napisałaś, że doleciałaś, a mąż na Ciebie nie czekał! Nie wiem jak dałabym sobie z tym radę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli znasz adres, pod którym mieszka, nie ma problemu- pytasz ludzi jak się tam dostaniesz lub wsiadasz w taxi ..... - tak na przyszłość ;-p

      Usuń
  6. Super, że podjęłaś taką decyzję :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja nie wyobrazam sobie wyjazdu za granice na stale. Z dala od rodziny, od przyjaciol.

    OdpowiedzUsuń
  8. Byłam tam tylko dwa miesiące i... z chęcią bym powtórzyła, mimo że pracy wtedy miałam sporo.

    OdpowiedzUsuń
  9. O rany, z tą pracą ponad normy to jest u Polaków standard! Na studiach pracowałam w Irlandii w hotelu - były dwa zespoły, polski i irlandzki. Dostawaliśmy rano rozpiskę, ile pokoi należy przygotować dla gości i posprzątać. Jeśli Irlandki dostały 10 pokoi, to robiły je przez 8 godzin. Jeśli Polki dostały 10 pokoi, to robiły je w 4 godziny, ociekając potem i prawie biegając, no bo przecież. A potem olaboga, dlaczego dostajemy 20 pokoi do zrobienia, a one połowę mniej? Patrzcie jak nas wykorzystują, i to dlatego, że jesteśmy z Polski! :D

    Ja się powoli przymierzam do imigracji, ale to najpierw muszę znaleźć dobrą pracę w zawodzie - powoli się rozglądamy. Niby oboje z mężem zarabiamy dobrze na swoich stanowiskach i mamy spore perspektywy, ale jednak tam będzie choćby łatwiej odłożyć na budowę domu i realizację różnych planów, bo kredytu brać nie chcemy.

    OdpowiedzUsuń
  10. Szkoda, że w Polsce nie ma takiej przyszłości, by móc tutaj zostać i trzeba wyjeżdżać. Kiedyś chciałabym zobaczyć Anglię ;D

    OdpowiedzUsuń
  11. Czytałam z zapartym tchem. Mieszkam w Polsce i ja twierdzę odwrotnie, że do życia za granicą bym się nie nadawała. Wiem, kwestia przyzwyczajenia, ale ja ani języka ani odwagi na głęboki skok do wody nie mam. Może jakbym miała punkt zaczepienia, byłoby inaczej, ale skoro nie mam to siedzę w miejscu. Plusy są takie, że złej pracy tutaj nie mam a życie ostatnio się wyprostowało ;) ale na wycieczkę bym się wybrała :D ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Dedykacje w książce - barbarzyństwo, czy fajny gest?

Niedługo siostrzeniec mojego Męża będzie miał urodziny - i to nie byle jakie, bo skończy 18 lat! Trochę mieliśmy problem ze znalezieniem prezentu, jednak problem się rozwiązał, kiedy okazało się, że chłopak uwielbia czytać Tolkiena. I że nie czytał jeszcze "Dzieci Hurina" (które ja czytałam dawno temu i polecam). Dobra, książka kupiona, leży i czeka na swoje pięć minut. Uznaliśmy z Mężem, że trzeba napisać w środku jakieś ładne życzenia. Może jakiś cytat? Weszłam na pewną książkową grupę, opisałam sytuacje, poprosiłam o pomoc w znalezieniu fajnego cytatu... i rozpętałam gównoburzę. Dowiedziałam się, że nie wolno bazgrać po książce, że to jest okropny, wręcz barbarzyński zwyczaj! Dyskusja w komentarzach trochę się rozrosła, a ja byłam w szoku, kiedy ją czytałam. Odkąd pamiętam, zawsze kiedy dostawałam w prezencie książkę, w środku, na stronie tytułowej, były napisane życzenia, podpis i data. Swego czasu dostawałam książki przy każdej okazji i od wszystkich, więc troch

Zoe Waxman - Kobiety Holocaustu

Na temat Holocaustu wiemy wiele. Historycy od dawna badają to zjawisko i wydawać by się mogło, że wszystko na ten temat zostało powiedziane. Nie miałam pojęcia, że kobiece doświadczenia Zagłady są pomijane. Jeszcze dzisiaj są badacze, którzy uważają, że rozpatrywanie tych zdarzeń z perspektywy kobiet jest niepotrzebne. Książka Zoe Waxman jest trudną lekturą. Historia Holocaustu jest wstrząsająca, a losy ofiar były przerażające. Autorka udowadnia, że płeć także była czynnikiem ważnym dla nazistów w procesie eksterminacji Żydów. Kobiety w widocznej ciąży, matki małych dzieci, były skazane na śmierć. Kobiety były narażone na gwałt, molestowanie i wykorzystywanie seksualne. Książka jest trafną analizą tego, że kobiece doświadczenia Holocaustu znacznie się różnią od tego, co przeżywali mężczyźni. Książka jest podzielona na kilka rozdziałów. Każdy rozdział jest poświęcony innym momentom - osobny rozdział opisuje życie w gettcie, następny jest o życiu Żydówek w ukryciu, kolejny jest o

Melinda Salisbury - Córka Zjadaczki Grzechów

Młodziutka Twylla, to osoba której boją się wszyscy w całym Lormere. Jest ona Daunen Wcieloną, boginią o ognistych włosach i trującym dotyku. Mieszka na zamku królewskim i choć jest otoczona luksusem, odczuwa wielką samotność. Wkrótce poznaje Liefa, który ma być jej nowym strażnikiem - i zakochuje się w nim z wzajemnością. Jednak co zrobić, skoro nie może go nawet dotknąć? Bardzo mi się podobał pomysł na powieść, historia Lormere, a także wiara mieszkańców tego królestwa. Obrzęd Zjadania Grzechów jest bardzo ważny i dzięki niemu dusza zmarłego może odzyskać spokój. Z zaciekawieniem czytałam wszelkie wzmianki na temat tego obrzędu i innych rzeczy związanych z wiarą Lormere. Świat stworzony przez autorkę ma rozmach, w dodatku jest logiczny i starannie rozbudowany. Autorka wykonała kawał dobrej roboty. Sama historia także okazała się interesująca. Jednak muszę was ostrzec: "Córka Zjadaczki Grzechów" to powieść fantasy, jednak magii, smoków i innych rzeczy typowych dla teg